Przemówieniie w WŚSD - 16.VI.1982 Wykłady

 CYKL - INSPIRACJE BIBLIJNE W NAUCZANIU BP. BEDNORZA
BP HERBERT BEDNORZ
NIGDY NIE BYŁEM SAM
Przemówienie wygłoszone podczas akademii
w Wyższym Śląskim Seminarium Duchownym w Katowicach
w dniu 16.VI.1982 r.


Przypominam sobie dokładnie jak po otrzymaniu święceń kapłańskich w kościele św.: Piotra i Pawła w Katowicach, z rąk śp. ks. biskupa Stanisława Adamskiego, szedłem z moją matką do zakrystii. Rozmawialiśmy wtedy bardzo swobodnie i serdecznie, czułem się niewysłowienie szczęśliwy, najszczęśliwszym ze wszystkich ludzi na świecie.
Nigdy o tym nie zapomnę. Gdy dziś przemawiam do studentów teologii i kleryków, to życzę im z całego serca, by również mieli wiele podobnych przeżyć po święceniach kapłańskich. Były to dla mnie przeżycia tak wielkie, tak cenne, jakich świat nigdy dać nie potrafił. I Panu Jezusowi z całego serca nieustannie za to dziękuję, okazując swoją wdzięczność także w życiu i w służbie, która powinna być coraz lepiej realizowana. Mogła ona być o wiele doskonalsza, choć szczerze wyznać muszę, że kapłaństwo stanowiło dla mnie najwyższą ze wszystkich wartości, dla której trzeba było się umartwiać i poświęcać. Tego jednak mogło być o wiele więcej, co przed ludźmi i Bogiem wyznaję.
Przeżycia szczęścia kapłańskiego potęgowały się jeszcze i dochodziły do szczytu w czasie niejednej celebrowanej przeze mnie Mszy św. Za to nie mogę dosyć dziękować Panu Bogu, który w ten sposób ogromnie ułatwił mi najintymniejsze zbliżenie się do Pana Jezusa i obcowanie z Nim, a przez Niego - z Bogiem Ojcem i Duchem Św. To były moje najcenniejsze przeżycia kapłańskie, które najwyżej stawiam.
Wstępem do tego była dla mnie modlitwa brewiarzowa, w której wyraża się nie tylko pobożność, ale mądrość Kościoła, oraz medytacja, choćby tylko krótko odprawiona. Z niej to wyrastała także najbardziej pogłębiona modlitwa ustna oraz praca nad sobą, w której usiłowałem codziennie coś więcej z siebie wykrzesać. Nie zawsze mi się to udawało, w każdym razie szedłem wtedy w ślady mojej kochanej matki, która wraz z moim ojcem, była uosobieniem pracowitości. Takich ludzi jest na Śląsku bardzo wielu. Ale u mojej matki praca zewnętrzna szła w parze z pracą wewnętrzną - nad sobą. Rozwijała się nie tylko w domu, przy wychowaniu siedmiorga dzieci, ale jeszcze bardziej po śmierci mojego ojca - miałem wtedy trochę ponad 14 lat - i poza domem, kiedy prowadziła kolejową kantynę w Piotrowicach. To był wspaniały przykład, wzór, do którego nieraz myślą wracałem, próbując go naśladować. Ile razy się to udało lub nie udało, Pan Bóg jeden wie.
Gdy o tym szczerze mówię, nie chciałbym w żaden sposób wysławiać siebie. Wprost przeciwnie - przyznaję się do licznych uchybień. Wiele spraw mogło być o wiele lepiej załatwionych, wiele prac przeze mnie realizowanych, mogło być na wyższym poziomie, ale równocześnie wyznać muszę, że było w moim życiu wiele pracy duszpasterskiej - i to od najmłodszych lat kapłańskich począwszy a skończywszy na obecnym okresie. Dochodziło do tego cierpienie, które stawało się największym, gdy jako młody biskup koadiutor zostałem na miesiąc uwięziony, a potem przez cztery lata wydalony z diecezji. Jestem przekonany, że wtedy to właśnie doszedłem do wewnętrznej dojrzałości biskupiej, która mi się potem bardzo przydała, podobnie jak praca duszpasterska i studia.
Pracowałem prawie nieprzerwanie aż do obecnej chwili, ale równie wiele chciałem studiować. Czy mi się to udało? Chyba nie, ale muszę wyznać, że była to moja druga pasja. Jak z pasją pracowałem duszpastersko - i to przez 50 lat życia kapłańskiego, tak z rzeczywistą pasją oddawałem się studiom. Czyniłem to najpierw jako student na Uniwersytecie w Krakowie, a potem - po roku pracy wikariuszowskiej w kościele św. Barbary w Chorzowie, u boku ks. prob. Józefa Gawliny, późniejszego arcybiskupa - w Lovanium w Belgii i w Paryżu. Studiowałem wtedy z polecenia mojego biskupa diecezjalnego katolickie nauki społeczne i prawo kanoniczne, pomagając równocześnie w duszpasterstwie wśród emigrantów polskich oraz odwiedzając w czasie wakacji wszystkie ważne centra kultury europejskiej. To mi bardzo wiele dało, to rozszerzało horyzonty myślowe.
Pod koniec studiów, po czterech latach intensywnej pracy naukowej zdobyłem dwa doktoraty: z katolickiej nauki społecznej i z prawa kanonicznego. Ostatni - nostryfikowałem na Uniwersytecie Warszawskim. Prawdę mówiąc, cieszyłem się tymi osiągnięciami, a ze mną radował się też proboszcz mój, śp. ks. prałat Emil Szramek z Katowic, który podarował mi piękny pierścień doktorski z napisem: „doctori duplici - doctor simplex". Ogromnie sobie ten podarunek ceniłem. Tym bardziej że pochodził od proboszcza mojej rodzinnej parafii, którego bardzo kochałem, choć wiedziałem, że umie także krytycznie na mnie spoglądać i powiedzieć mi słowa rzetelnej prawdy, gdyby zaszła tego potrzeba. A słowa te nie zawsze mogły być przyjemne i miłe. Mimo to - ks. Szramka najwyżej stawiałem ze wszystkich konfratrów diecezji. Imponował mi jego wybitny intelekt oraz nieprzeciętna odwaga. Już jako student teologii, jako kleryk, zwłaszcza diakon, to sobie uświadamiałem.
Dzisiaj, patrząc z perspektywy 50 lat kapłaństwa na ks. Szramka, tym bardziej i tym mocniej to sobie uświadamiam, wyznając równocześnie, że był on tym kapłanem, którego wzór i przykład najmocniej mnie urabiał. Dlatego nie jest rzeczą przypadkową, iż portret ks. Szramka pięknie wykonany przez Kuryatę z Wisły, od lat wisi w mojej pracowni. Naukowe prace ks. Szramka znałem, studiowałem je wszystkie. Ułatwiały mi poznanie całej powikłanej problematyki śląskiej. Równocześnie coraz silniej ulegałem jego osobowości - mocnej i odważnej. Zajaśniała ona zwłaszcza w latach przed 1939 r., na niejednym wielkim, ważnym kazaniu a i później gdy stracił wolność i powoli dogorywał w obozach koncentracyjnych. Wtedy - jako młody kapłan - wybrałem się do nuncjusza apostolskiego w Berlinie, arcybiskupa Orsenigo, aby uprosić jego interwencję w ministerstwie spraw zagranicznych i przyczynić się do uwolnienia ks. Szramka. Nie dało to żadnego rezultatu, podobnie jak interwencja moja u wikariusza generalnego, ks. prałata Strzyża. Poszedł on w tej sprawie do komendanta gestapo w Katowicach, Schaefera, który mu oświadczył, że ks. Szramek - jako przywódca inteligencji polskiej na Śląsku - nigdy nie odzyska wolności. Straszna to była wiadomość, zwłaszcza że ks. Szramek przez kilka przedwojennych lat był prezesem Katowickiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, ale równocześnie tym więcej przylgnąłem do tego wybitnego śląskiego wzoru kapłaństwa, jaki on reprezentował i do którego jeszcze nieraz będziemy wracać zajmując się dziejami diecezji katowickiej i naszego Śląska. Tego było dotychczas za mało.
Szlachetna postać ks. Szramka prowadziła mnie także do dalszych często podejmowanych studiów. Oczywiście, wpływali na to również moi dawniejsi profesorowie, z których na czoło wysuwam ks. Konstantego Michalskiego, rektora UJ, pochodzącego z Siemianowic. Potrafił on zespolić odnowiony tomizm z całą narastającą problematyką współczesną. Próbowałem się w nią zagłębiać. Czy mi się to udało? Inni osądzą.
Do systematycznych studiów wróciłem jeszcze w czasie okupacji, kiedy życzliwy mi biskup Adamski posłał mnie do Wrocławia, chcąc uratować przed gestapo, w którym miałem kilkanaście przesłuchań. Przez pół roku studiowałem więc u boku kardynała Bertrama „Kirchliche Finanzwissenschaft", - „Kościelną gospodarkę finansową". Studia te bardzo mi się przydały, gdy w czasie wojny pełniłem funkcję proboszcza w Brzezinach Śląskich oraz gdy w 1950 r. stałem się katowickim biskupem-koadiutorem, a potem - od 1967 - biskupem diecezjalnym.
Do studiów chętnie wracam zarówno gdy chodzi o teologię, jak i katolickie nauki społeczne. W tym kierunku nastawiał mnie biskup Stanisław Adamski, a jeszcze bardziej konkretne życie codzienne, w którym problemy społeczne odgrywały coraz większą rolę. Uświadamiałem to sobie przed 1939 rokiem i w późniejszych latach. Dlatego byłbym się prawdopodobnie zdobył na habilitację doktoratu z katolickich nauk społecznych, byłbym stał się profesorem w tej właśnie dziedzinie. Do tego nie doszło, bo miałem dużo, bardzo dużo pracy duszpastersko-społecznej, np. jako sekretarz generalny katolickiego ruchu młodzieży męskiej w diecezji katowickiej. Poświęcałem się wtedy także młodym bezrobotnym, którzy nie wykazywali żadnej radykalizacji antykościelnej. Ten kierunek duszpastersko-społeczny zmienił się w czasie okupacji, kiedy trzeba było zwrócić uwagę przede wszystkim na rodziny polskie, najbardziej potrzebujące opieki społecznej.
Ze wtedy nie dostałem się do obozu koncentracyjnego, to zawdzięczam cudownemu kierownictwu Opatrzności Bożej. Mój brat Rudolf, z którym bardzo dobrze i ogromnie blisko żyłem, tam się dostał. Jeśli ja tego uniknąłem to może i dlatego, żem nie wiązał się z podziemiem. Jako duszpasterz nigdy tego nie czyniłem! A gdy trzeba było prawdę powiedzieć - i w okresie okupacji hitlerowskiej - mówiłem prawdę! Czyniłem to jawnie i otwarcie. Stroniłem także od działalności politycznej, ale tym bardziej angażowałem się w pracę społeczno-duszpasterską.
Jej charakter zmieniał się w różnych okresach. Zmieniał się i dostosowywał do aktualnych potrzeb. Pogłębiałem swój stosunek osobisty do ludzi pracy, zwłaszcza do robotników, u których nie dostrzegałem antyklerykalizmu czy ateizmu, ale przeciwnie - wiele szczerej religijności ukazywanej z prawdziwym apostolskim zapałem. To mnie cieszyło! Bo stąd mogło wyrastać katolickie ożywienie religijne na całym Śląsku.
Kapłan śląski, a tym bardziej biskup śląski, musiał to zauważyć. Dlatego też zwracaliśmy nasze oczy spontanicznie w dół, aby pomagać tym, którzy najbardziej potrzebowali i oczekiwali pomocy. To nie pozostawało bez owoców, bo dzięki takiej właśnie postawie biskupa i kapłanów robotnik, który stanowi przygniatającą większość mieszkańców diecezji, nie oddalił się od Kościoła, ale tym więcej do niego przylgnął. Tak powinno być na pewno i w przyszłości. To jest bowiem w diecezji najważniejsze i najcenniejsze osiągnięcie duszpasterskie ostatnich kilkudziesięciu lat, osiągnięcie - o wartości historycznej. Dzięki Bogu, system czterobrygadowy tego osiągnięcia nie potrafił obalić. System czterobrygadowy przepadł, a robotnik nasz pozostał głęboko religijny.
W przyszłości na pewno zostanie to ocenione, być może - lepiej niż ja to uczyniłem dzisiaj. Jesteśmy bowiem świadkami fenomenu pastoralnego, który sprowadza się do tego, że Śląsk nasz był i pozostał katolicki. Nigdzie tego tak mocno i tak wyraźnie nie odczuwaliśmy, jak właśnie w Piekarach na tradycyjnych pielgrzymkach mężów i młodzieńców, z których przygniatająca większość wywodziła się z robotników, gotowych do zmagania się i walki o swoje prawa. Mimo to - i w obecnym, pełnym napięć społecznych roku pielgrzymka, w której uczestniczyły większe niż w poprzednich pielgrzymkach rzesze robotników, panował spokój i nastrój modlitwy. Wyrastał on także z głównego hasła pielgrzymki: „Maryja - nasza nadzieja"! Mówiono mi potem, że liczne szeregi robotników szykowały się do walki, ale zrezygnowały z niej, gdy biskup katowicki w swym słowie wstępnym podkreślił, że poza kręgiem ludzi zaliczających się do pielgrzymów pozostaliby ci, którzy by chcieli wywołać niepokój. Wtedy robotnikom, gotowym do walki, opadły ręce. Składali je potem do modlitwy. Mężna i odważna postawa robotników wywalczyła przed kilku laty pozwolenie na budowę nowego kościoła w Jastrzębiu i na Osiedlu Tysiąclecia w Katowicach. Za tymi pozwoleniami poszły dalsze, tak że obecnie budujemy liczne kościoły, przy aktywnej pomocy robotników. Sprawia ona, że budowle te szybko się rozwijają i są o połowę tańsze niż gdyby tej pomocy nie było. I to zdecyduje o tym, że Śląsk nasz pozostanie katolicki!
Mieliśmy przed kilku laty pierwszy synod diecezji. Tam nakreślony został dalekosiężny plan działania pastoralnego, katechetycznego, charytatywnego i innego. Wiele z uchwał synodalnych pozostało w pełni aktualnymi. Wskazałbym zwłaszcza na potrzebę katechezy dorosłych oraz na coraz lepiej zorganizowaną akcję charytatywną.
Nie mówię o sobie. Nigdy zresztą nie byłem sam. Zawsze współdziałały ze mną setki kapłanów, zwłaszcza proboszczów i wikarych. Za to im serdecznie dziękuję. O sobie powiem tylko jedno, a mianowicie, gdy pójdę na emeryturę, zabiorę się na nowo do systematycznych studiów odnowionej posoborowej teologii. W tej chwili jeszcze nie mam czasu na to, ale gdy będę wolny od trudnych obowiązków biskupa diecezjalnego, będę umiał na to się zdobyć. Przyczyni się to do lepszego zrozumienia powikłanych czasów, do pogłębienia religijnego i moralnego swojej osobowości i do bardziej gruntownego przygotowania się na śmierć.
Syntetyzując - powiem, że o wiele łatwiej było mówić o czasach, na które spoglądam z pewnej, dość odległej perspektywy niż o okresach bliższych, a najtrudniej o współczesności, z której się nie wyłączam, ale na którą staram się oddziaływać najpierw modlitwą, a potem słowem i działaniem biskupim. Liczę się z aktualnymi potrzebami diecezjan i jak tylko mogę je uwzględniam, choć czasem narażam się na krytykę, może - uzasadnioną krytykę.
W końcu chciałbym podkreślić, że zawsze liczyłem na pomoc Ducha Św., którą otrzymywałem niezliczone razy, głównie za wstawiennictwem Maryi, specjalnie czczonej w Piekarach, w Pszowie, Lubecku, Turzy i wielu innych miejscach diecezji. Za to najwięcej uwielbiam i wysławiam Boga, w Trójcy Św. Jedynego. Przyrzekam przy tym, że dalej będę współpracował z Ojcem Św., z całym Kościołem Św., zwłaszcza tym, który w Polsce działa i się rozwija. Gdybym jeszcze raz znalazł się w sytuacji tak trudnej jak w 1952 r. kiedy zostałem aresztowany i uwięziony, to już teraz proszę o modlitwę, abym chwile trudne szczęśliwie przeżył, złożywszy świadectwo, odważne i owocne, tak jak biskupowi przystoi.

† Herbert BEDNORZ
biskup katowicki


31
Marca

Autor wpisu

Adam